Jeśli nie wiesz, co zrobić ze sobą, nie widzisz sensu życia, przeczytaj ten tekst. Zaraz postawi cię do pionu. Znajdziesz szczęście i dasz je innym. To łatwe
Cieszy mnie, że idea wolontariatu trafia do co raz szerszej liczby obywateli naszego kraju, a zwłaszcza do młodzieży. Nawet jeśli robią to dla punktów na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej, to i tak później część z nich angażuje się w pracę na rzecz innych. I to już bez żadnych profitów. A co najważniejsze – chęć niesienia pomocy potrzebującym pozostaje z nimi w dorosłości.
Niestety, kiedyś tak nie było.
Kiedy ja byłam nastolatką, czyli w zamierzchłych czasach lat dziewięćdziesiątych, jedyny wolontariat, o którym się słyszało, to akcje humanitarne w Afryce lub jednorazowa pomoc powodzianom.
Ewentualnie można było obejrzeć na filmach amerykańskiej produkcji obrazki, na których bardzo bogaci ludzie urządzają wystawne przyjęcia podczas nich robią charytatywne zbiórki. Ale normalni ludzie, którzy pomagają innym za darmo? To było niecodzienne zjawisko (z wyłączeniem harcerzy, którzy – jak wiadomo – do zwyczajnych ludzi nie należą). Dzisiaj, od najmłodszych lat, uczy się maluchy, że wolontariat jest ważny i potrzebny. W szkołach dzieci biorą udział w różnego rodzaju akcjach, a dorośli mogą wesprzeć materialnie konkretne organizacje lub oddać swój szpik w DKMS.
Ale co, jeśli komuś nie wystarczy taki pojedynczy zryw i chciałby wejść w regularną pomoc drugiemu człowiekowi, lecz nie za bardzo wie, jak zacząć?
W dodatku nie ma tyle szczęścia, co ja, która nie zrobiła w tym celu niczego, ale mimo tego to się samo jakoś stało?
A to było tak, że pewnego dnia moja koleżanka z pracy zagadała do mnie:
– Może pojedziemy z młodzieżą do chorych dzieci w szpitalu?
– Dobrze – odparłam.
Myślałam, że to będzie jednorazowy wyjazd, a tu tymczasem zaczęła się wieloletnia i wielopłaszczyznowa przygoda. Podobnie było z Fundacją Dzielna Matka. Wcale nie miałam jej w planach. Rozmyślałam nad tym, jak by tu zorganizować letnią imprezę dla przyjaciół, ale znacie to powiedzenie: “Chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach.”
I Pan Bóg zrobił niespodziankę, wylądowałam na zbiórce charytatywnej dla Ignacego i Maurycego, chociaż byłam przekonana, że to akcja zorganizowana dla Julki, mojej koleżanki z zespołu kościelnego. Na tej zbiórce poznałam Vanessę, prezeskę Dzielnej Matki. I tak już od 10 lat trwa nasza współpraca. Jest świetnie. Pomagamy sobie, lubimy się, dobrze się bawimy.
Też tak byście chcieli, ale się boicie? To łatwe. Wystarczy rozejrzeć się w swojej okolicy (na przykład parafii) – z pewnością jest tam jakaś grupa zajmująca się pomaganiem innym. Pewnie jest w sieci udostępniony numer telefonu albo mail – to wystarczy, żeby się skontaktować i do nich dołączyć.
Samemu też można zacząć “coś” robić, ale łatwiej jest zacząć od grupy i w niej realizować własne pomysły. Dlaczego? Przede wszystkim trzeba zdobyć zaufanie osób, którym się pomaga i ich rodzin.
Kiedy już się przez to przejdzie, okazuje się, że będąc wolontariuszami nawiązujemy wspaniałe relacje, które śmiało mogę nazwać przyjaźnią.
Wystarczy tylko chcieć spotkać się z nimi i przyjąć takimi, jakimi są.
Często ludzi mówią: “Zrobiłbym coś, ale co ja mogę?”
Każdy z nas może, bardzo wiele. Tylko trzeba wyjść ze stereotypowego myślenia, że aby pomagać innym, należy dokonywać czynów heroicznych, przenosić góry, zabijać smoki. Nic z tych rzeczy.
Każdy z nas, ludzi dobrej woli, jest potrzebny. I ten od zorganizowania imprezy charytatywnej na tysiąc osób. I ten, który w domowym zaciszu robi stroiki na choinkę dla potrzebującego sąsiada.
A wiecie, co jest najcenniejszego, co możecie dać innym?
Wasz czas. W tym zaganianym świecie zatrzymanie się tylko po to, żeby porozmawiać ze starym człowiekiem, pobawić się z chorym dzieckiem, lub zrobić za kogoś, kto nie może używać rąk, laurkę z okazji Dnia Matki – to właśnie jest to wielkie WOW. Dla Was jest to parę kwadransów, które wygospodarujecie ze swojego – ok. zaganianego życia – ale da się to zrobić. Jeden odcinek serialu na Netfliksie mniej. Tylko tyle.
Dajcie sobie te kilkadziesiąt minut na pobycie z osobami potrzebującymi waszej przyjaźni, a zobaczycie, czym to zaowocuje.
Ja mam same piękne doświadczenia.
Na przykład ze starszymi osobami z CPS Śródmieście. Daję tam wykłady i przychodzę wraz z młodzieżą do seniorów na warsztaty. Odfajkowany dobry uczynek? Nie. To tak nie działa. Rozmawiamy, spędzamy wspólnie czas, dzięki temu seniorzy są szczęśliwi – i ja też. To wciąga.
Czasem też śpiewam z przyjaciółkami podczas mszy świętej odprawianej w intencji podopiecznych fundacji Dzielnej Matki. Razem z nami wyśpiewuje „hosanny” Julita, z porażeniem czterokończynowym, podopieczna fundacji. I wszystkie bardzo się cieszymy, kiedy synowie Vanessy i Piotrka – Ignacy i Maurycy (cierpią na zespół zwany Pieprz i Sól) – zastygają zasłuchani w muzykę. Ale czasem jest i tak, że są głośni, bo w ten sposób dają do zrozumienia, że im się podoba.
Chcę dodać, że Julita bardzo mnie wspiera. Uspokaja, kiedy się denerwuję przed występem. Modli się za mnie, kiedy idę śpiewać psalmy. To wspaniała przyjaciółka i nie zamieniłabym jej za żadne skarby świata.
Jest jeszcze wiele innych osób i sytuacji, które mogłabym opisać, ale wyszłaby mi z tego książka. To nie będę przynudzać. Uwierzcie: każde spotkanie z osobami potrzebującymi – choć kontakt z nimi może być utrudniony – uczy miłości do drugiego człowieka. Szacunku do bliźniego. Oraz pokory. I daje szczęście. Warto.
Komentarze