Jestem Jolanta, mam 25 lat i choruję na mózgowe porażenie dziecięce – na szczęście w dość lekkiej formie. Udało mi się wyćwiczyć dużo czynności niezbędnych każdego dnia – sama się ogarniam do wyjścia z mieszkania rano, większy problem mam tylko z czesaniem. Po mieszkaniu chodzę o kulach. Jak gdzieś często jestem i spędzam tam więcej niż cztery godziny, to też zawożę tam kule, bo nie lubię siedzieć na wózku. Aaa, i jeszcze niedowidzę.
Kiedyś mieszkałam w internacie, to była dobra szkoła życia. W sumie zaliczyłam dwie takie placówki – gimnazjum kończyłam mieszkając przy ul. Hafciarskiej w Warszawie-Helenowie, a szkołę zawodową w słynnych Laskach w Izabelinie. Oba internaty to świetne miejsca, przyjazne dla niepełnosprawnych, można było mieszkając tam uczyć się w szkole. Mieliśmy także dodatkowe zajęcia typu dogo- i hipo- terapia. Sama chciałam tam być, wolałam mieszkać wśród przyjaciół, niż w domu. Nie traciłam czasu na dojazdy. No i była to dobra szkoła życia.
Od poniedziałku do piątku wstawaliśmy o 6:00 rano. Ja, jako osoba w miarę sprawna, pomagałam w porannej toalecie innym, zresztą lubię wspierać bardziej niepełnosprawnych, niż ja. Ubranie czy nakarmienie drugiej osoby nie jest dla mnie problemem. Najdłużej pomagałam takiemu chłopakowi, Reczkowi – aż dwa lata. Ja miałam wtedy 15 lat a on był 7-letnim maluchem. Miałam wrażenie, że jestem jego starszą siostrą. On miał podobne problemy ze zdrowiem jak ja, ale był mały i ktoś musiał się nim tam zaopiekować. Czasami pomagałam także pani Anicie, która przyjeżdżała do internatu z psem prowadzić zajęcia z dogoterapii, a dzieciaków było dużo i robiły zamieszanie.
Jak już wszyscy byli umyci, ubrani, jedliśmy śniadanie i o 7.20 zabieraliśmy swoje plecaki szykowaliśmy się do wyjścia do szkoły. Lekcje zaczynały się punktualnie o 8.00 rano.
Mieliśmy, oprócz nauki, także inne obowiązki. Musieliśmy sami sprzątać swoje dwu- lub trzy- osobowe pokoje, łazienki. Ja zawsze robiłam łazienki, wszystkie cztery. Uczyli nas tam samodzielności – słania łóżek, gotowania, sprzątania, samoobsługi.
Tam było bardzo fajnie, dookoła zieleń, przyjazne twarze. W weekendy mogliśmy pospać sobie dłużej, bo do 9.00, jedliśmy powoli własnoręcznie przygotowane śniadanie, gadając, nie trzeba było nigdzie się spieszyć. Potem mieliśmy w perspektywie spacer i siedzenie w ogródku – to przy dobrej pogodzie, oglądanie TV, wspólne pieczenie ciasta – takie miłe, proste rzeczy. Fajne było też to, jak na tłusty czwartek robiliśmy z panią Alicją w internacie pączki. To była tradycja. Razem świętowaliśmy także co roku swoje urodziny – to były najmilsze wieczory z tortem, sałatkami, tańcami, gadaniem i wspominaniem do późna. Razem spędzaliśmy także Wigilię, która w internacie odbywała się zawsze tydzień przed tą prawdziwą, bo dzieciaki jechały na święta do swoich domów rozsianych po całej Polsce. Np. moja przyjaciółka Maja mieszkała w Szczecinie.
W sumie w internatach przemieszkałam osiem lat i – wierzcie mi – bardzo żałowałam, że muszę wrócić do „normalnego” świata. Przyjaźnie, jakie narodziły się w obu placówkach trwają do dziś. Piszemy do siebie, dzwonimy, czasem się nawet odwiedzamy. Najcieplej wspominam dwóch chłopaków, których poznałam w Laskach – Arka i Jacka. Bardzo się polubiliśmy, obaj mają świetne charaktery, odpowiada mi ich styl zachowania, poczucie humoru. Jestem im wdzięczna, że zawsze zauważali mnie, Jolę, taką jaka jestem, a nie jakąś dziewczynę na wózku. Oni nie jeździli, nogi mieli sprawne. Byli niewidomi.
Apeluję do rodziców: jeśli macie niepełnosprawne dziecko, poślijcie je do dobrej szkoły z internatem. To będzie dla niego lepsze, niż pobyt w domu, gdzie nie będziecie mogli się powstrzymać, aby we wszystkim wyręczać swoje „biedactwo” a tym samym zrobicie z niego jeszcze większego kalekę.
Komentarze